Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi ostry7 z miasteczka Ełk/Gdańsk. Mam przejechane 4808.01 kilometrów w tym 22.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 17.87 km/h i się wcale nie chwalę.
Suma podjazdów to 6180 metrów.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy ostry7.bikestats.pl
  • DST 131.70km
  • Czas 08:24
  • VAVG 15.68km/h
  • VMAX 54.70km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze

Spanie na belach

Piątek, 16 września 2011 · dodano: 14.10.2011 | Komentarze 0

Obudziły nas jeżdżące w koło trajktory. No fakt - trafiliśmy akurat na okres zbiorów kukurydzy. :P Nikt jednak do nas nie podbił co więc tylko szybko się zwinęliśmy i no problema. Tym razem zakupy w EUROSPAR :) . Kupiłem nawet łyżkę za 2 Euro więc już mam wszystko co do jedzenia potrzebne.



Później zajechaliśmy do Steyr, które było ładne, aż chciałem kupić kartkę, ale... nie było gdzie. A jak w końcu znalazłem stoisko to kartki stamtąd nie dość że nie urywały dupy to także nie gniotły jajec... Wstąpiłem na chwilę też do kościoła. Za Steyr na fajnej miejscówie z tunelem prowadzącym do jeziora zjedliśmy drugie śniadanie (no może nawet obiad). Zaraz dotarliśmy do pierwszych znaków na Donauradweg. Gdzieś jednak zgubiliśmy znaki, a że w Enns do Dunaju wpada jeszcze inna rzeka to przedostanie się na drugą stronę okazało się nie lada zadaniem.


[/img]





W końcu przejeżdżamy mostem krajowej 1-ki (która była dojazdówką do A1-kii trochę baliśmy się w nią wjeżdżać.) Za mostem trzymaliśmy się już Dunaju i znaków i jechaliśmy po ciemku. Nie było widać licznika ani zegarka - po prostu jechaliśmy, rozmawialiśmy, czasem trochę marzliśmy bo od Dunaju trochę wiało chłodem. Duży kawałek drogi jechaliśmy też w gęstej, wręcz filmowej mgle. Przejeżdżamy przez klimatyczną miejscowość Wallsee, gdzie wjazdu pilnował krasnolud, elegancko wyrzeźbiony i podświetlony tak, że naprawdę robił wrażenie. W między czasie urwałem suwak od sakwy *_*. Kiedy licznik wskazywał już 130km zatrzymaliśmy się na nocleg w ładnym miejscu, prawie nie widocznym z Donauradwegu. Stał tam rząd słomianych bel zawiniętych w folię i postanowiłem, sposobem podpatrzonym kiedyś w internecie, na nich się przekimać. Było dość wygodnie, a przede wszystkim ciepło. Od jakiegoś czasu bolało mnie ucho, ale dziś cały dzień i całą noc spędziłem z koszulką zawiązaną na głowie i już jest dużo lepiej. Rano zobaczyliśmy , że blisko naszego noclegu są jakieś jakby stare obwarowania kamienne. no i oczywiście spojrzenia ludzi widzących mnie śpiącego na belach o_o ;) .

P.S. Ze zdjęć (robionych zresztą już rano jak nie spałem) może nie wygląda ale nocleg naprawde udany - spać trzeba było na plecach tylko tak było wygodnie. No ale obiecałem komuś te zdjęcie :D .




  • DST 96.33km
  • Czas 06:06
  • VAVG 15.79km/h
  • VMAX 55.50km/h
  • Sprzęt Saphirka
  • Aktywność Jazda na rowerze

Leżakowanie w Gmunden

Czwartek, 15 września 2011 · dodano: 14.10.2011 | Komentarze 0

Dzień zaczął się od bardzo fajnego odcinka R2 z podjazdami i zjazdami, gdzie nakręciliśmy sporo filmików. Dla Izy nie wypięły się SPDy i jebła w miejscu (i jeszcze ją osa użądliła) toteż postanowiliśmy się rozdzielić i my z Jackiem jechaliśmy górkami R2-ką a Iza drogą główną nad jeziorem. Po drodze mieliśmy podjazd 13%, mijaliśmy wybieg z jeleniami, sarnami i muflonami. Chwila postoju nad jeziorem z karmieniem kaczek, łabędzi i rybitw i z powrotem na R2 (już w trójkę) . Tą trasą też dostaliśmy się do znanego już nam Gmunden, które jednak dzisiaj wyglądało inaczej zasnute mgłami. Rozstawiliśmy tam dobrą imprezę z makaronem, cebulą, mięchem, kukurydzą i keczupem, a potem wbiliśmy na plac zabaw na hamaki :D .






Potem zakupy w Sparze - udało mi się nawet napisać 1,20 kartki :P . Czas jednak pożegnać Gmunden i góry. Na znanym nam już 8-kilometrowym odcinku do R4 natrafiiśmy na ostry (chyba z 20%) podjazd, krótki, a prowadzący na most rozpięty wysoko nad rzeką. Kiedy zjeżdżamy na R13 okazuje się być pagórkowata i dająca wiele pięknych widoków. A wszystko dzięki temu, że nie prowadzi wzdłuż rzeki (te wzdłuż rzek są zazwyczaj wzdłuż brzegu i są płaskie). Mijamy kolejne wielkie bociany ustawione w ogródkach ludzi. Jest to symbol, że w domu urodził się kolejny mieszkaniec. Czasem dodatkowo dopisywane jest imię dziecka lub data urodzenia. Raz chciałem szybko zawrócić bo na ziemi leżała śruba rzymska i właśnie kiedy Jacek czytał głośno tabliczkę "Achtung unfall" wywalił mi się rower :D . Kiedy słońce chyliło się ku zachodowi znaleźliśmy miejscówę idąc tunelem między polem kukurydzy i lasem.







A propo śruby rzymskiej - trzeba w końcu zrobić jakąś listę rzeczy znalezionych :) :
LISTA RZECZY ZNALEZIONYCH:
- błyszczyk do ust (wykorzystania do napisania "PL" na sakwach)
- gumy do żucia (wyżute x) )
- mapa Polski
- odblaski (wszyte w sakwy)
- śruba rzymska (?)




  • DST 93.74km
  • Czas 06:18
  • VAVG 14.88km/h
  • VMAX 59.80km/h
  • Sprzęt Saphirka
  • Aktywność Jazda na rowerze

Widelec

Środa, 14 września 2011 · dodano: 13.10.2011 | Komentarze 0

Rano niezłe zaskoczenie, bo pani Stachowa wpadła spytać czy chcemy kawę i jeszcze dała nam 20Euro żebyśmy w Salzburgu poszli do Maca :o . Pogoda trochę gorsza bo nieźle się chmurzyło, no ale na razie nie pada, to jedziemy. Po chwili zaczyna mżyć i natrafiamy (w końcu) na jakiś cięższy podjazd. Najpierw zdobywamy przełęcz 752m.n.p.m. a po chwili 769.



Około 12 kilometrowy odcinek do Salzburga okazał się jednak chyba najcięższym odcinkiem z całej drogi. Po zjazdach bolały mnie oczy tak, że prawie nic nie widziałem (a okulary w deszczu też się nie sprawdzały), tymczasem zaczęło lać tak, że w kilka minut byłem przemoczony i myślałem tylko żeby schować się przed deszczem. Na zjazdach zimno było nie do wytrzymania, a woda zalewała oczy. W Salzburgu (na samym początku) zostałem na światłach, a że nie wiedzaiłem gdzie pojechali Jacek z Izą zajechałem pod pierwsze schronienie od deszczu jakie zauważyłem - tunel prowadzący do sklepów. Tam od razu wytarłem głowę zdjąłem kurtkę i włożyłem polar i grzałem dłonie. Kiedy palce mi już trochę odtajały napisałem do reszty sms z zapytaniem gdzie są i okazało się że w cpn-ie 20m dalej. Nie wiedziałem jeszcze że to tak blisko, zresztą nie miałem ochoty wychodzić znowu na ulewę, więc siedziałe,, grzałem się, zjadłem ciastka :P .Po jakichś 30 minutach deszcz prawie ustał więc poszedłem na owy CPN. Jacek i Iza bili już jednak w pobliskim McDonaldzie. Dołączyłem więc do nich i wydałem swoje 7Euro z centami zgodnie z ich przeznaczeniem na 2 cheeseburgery, 2 chickenburgery i gorącą herbatę. Rowery postawiliśmy w szerokim wejściu i o dziwo nikt się nie sprzeciwiał. Jak miło było się zagrzać w ciepłym macu i zjeść coś ciepłego po tej deszczowej przeprawie. Jacek naładował też aparat i dorwał gazetę gdzie znaleźliśmy całkiem pozytywną prognozę pogody, która dodatkowo się sprawdziła - po niedługim czasie akurat jak podeschnęliśmy niebo się rozjaśniło i deszcz ustał.

Zwiedziliśmy więc Salzburg - stary rynek, zobaczyliśmy zamek (o którym dopiero po powrocie rodzice przypomnieli mi że tam byłem :D ) widzieliśmy też ciekawą uliczkę, pomnik Mozarta i wiele innych rzeczy.










Jak kupowałem kartki i spytałem sprzedawdczynię o łyżkę lub widelec jakiś facet w garniaku podchwycił "Spoon? You want to buy a spoon?" I najpierw myślał gdzie mógłbym ją kupić i jak stwierdził że chyba jednak nigdzie tutaj stwierdził że przyniesie mi swój widelec z bióra : o. I faktycznie przyniósł - o zapłacie nie chciał nawet słyszeć. Faktycznie świat pełen jest dobrych ludzi... No i ruszyliśmy spowrotem na północ naszą Salzklammergutradweg z lekkim uczuciem żalu odwracając się od wyższych gór widocznych gdzieś na południu.





Jechaliśmy tak do wieczora, raz spytaliśmy się o nocleg gospodynię jakąś ale albo nie zrozumiała, albo odmówiła. [dziwna była - śmiała się jak szatan] W każdym bądź razie odesłała nas 3 domy dalej do jakichś Zimmer frei. Dalsza droga to kolejna piękna ściażka rowerowa. Mieliśmy nieco mało km to jechaliśmy do 23. W końcu przy postoju przy kiblu znaleźliśmy fajny przystanek na którym zdecydowaliśmy się spać. Iza poszła do kibla a ja z Jackiem rozłożyliśmy się na wąskich ławeczkach. Nie za wygodnie, mało miejsca, co raz jeździły samochody. No ale patrząc na czas po którym na pobliski parking zaczęli się zjeżdżać ludzie do pracy, jednak trochę się przespałem. Nasza "doba przystankowa" kończyła się o 6.05 więc wstaliśmy trochę wcześniej i ogarnęliśmy przystanek. Przed chwilą wywiesiłem ręcznik do suszenia i zjedliśmy owies. Spojrzenia ludzi - bezcenne, a szczególnie dzieciaków jadących autobusem do szkoły ^^. No ale to już zdaję się kolejny dzień ;) .






  • DST 109.88km
  • Czas 06:50
  • VAVG 16.08km/h
  • VMAX 55.50km/h
  • Sprzęt Saphirka
  • Aktywność Jazda na rowerze

Wbijamy do jeziora!

Wtorek, 13 września 2011 · dodano: 12.10.2011 | Komentarze 0

Rano znaleźliśmy jeszcze rogaliki pod namiotem :) . W domu już nikogo nie było, tylko bateria do aparatu na tarasie, która ładowała się całą noc :) . Napisaliśmy podziękowania i podpisaliśmy się na jednej z czekolad S-budget, którą zostawiłem na sole na tarasie przy którym jedliśmy wczoraj Kasewurst. Wczoraj pani Sylwia sporo opowiedziała nam o miejscowości Hallstatt więc postanowiliśmy odbić ok 20km i zajechać tam. Cały czas oczywiście ścieżkami rowerowymi.




Mijamy sporo innych rowerzystów, często starszych, zawsze uśmiechniętych, z którymi witam się krótko "Halo" i właściwie zawsze dostaję życzliwą odpowiedź. Hallstatt leży nad dużym jeziorem, więc po chwili zaczynamy jechać wzdłuż brzegu. Woda jest przejrzysta i czysta. W końcu decyduję się wykąpać. Zatrzymujemy się w takiej budce przy jeziorze i wbijam do wody. Nie było lekko - woda zimna, a dno kamieniste a dalej muliste, no ale warto było - w końcu jakieś orzeźwienie no i jakie uczucie pływać w krystalicznie czystym jeziorze, będąc okrążonym przez wielkie góry.



Samo Hallstatt okazało się być piękną, bardzo klimatyczną miejscowością. Była tam też kolejka, którą można było wjechać do kopalni soli ale wejściówki były dość drogie no i nie było za bardzo gdzie zostawić rowerów i sakw.

Droga powrotna do punktu w którym zjechaliśmy na Hallstatt była szybsza, bo tym razem lekko z górki. Kierując się na Salzburg jechaliśmy wzdłuż kolejnego jeziora - Volfgangsee. Po drodze zatrzymał nas i jakąś rowerzystkę facet, tłumacząc że kręcą tutaj film i poprosił byśmy 2 minuty poczekali :) . W miejscowości Sankt Gligen widzieliśmy dom Mozarta. Tam też znaleźliśmy Spara i zrobiliśmy zakupy tradycyjnie głównie z naszych ulubionych marek.




Kawałek po wyjechaniu spotkaliśmy przydrożny nowoczesny i bajerancki kibel, a kawałek dalej zaczęliśmy szukać gospodarza. Stachu do którego zacząłem mówić niemiecką formułkę przerwał mi i psytał czy mówimy po angielsku. W ogóle chyba był czechem bo spytał "Do you need vodou?". W każdym bądź razie powiedział, że po drugiej stronie ulicy no problem i wytłumaczył nam drogę do Salzburga. Rowery mogliśmy schować do jakiegoś kurnika, opuszczonego domu owcy czy co to tam było :) . Po lekkim spięciu na temat dalszej drogi (ja chcę w wyższe góry :P ) poszedłem szybko spać.




  • DST 82.40km
  • Czas 04:58
  • VAVG 16.59km/h
  • VMAX 51.60km/h
  • Sprzęt Saphirka
  • Aktywność Jazda na rowerze

Pani Sylwia

Poniedziałek, 12 września 2011 · dodano: 11.10.2011 | Komentarze 0

Rano wyprałem swoje rzeczy, umyłem się, a także garnki i wyruszyliśmy znów po ścieżce rowerowej. Jechało się dobrze, bo były eleganckie oznaczenia i cały czas świetna nawierzchnia.

W pierwszym większym mieście zrobiliśmy zakupy - ceny okazały się nie być aż takie straszne (firma Spar i S-budget). Kawałek dalej złapałem gumę, ale w ok. pół godziny dętka była już załatana.

W tym czasie zaczęły się też pojawiać pierwsze góry. Jechaliśmy też przez kilka bardzo fajnych mostów zrobionych specjalnie dla ścieżki rowerowej.







Nagle naszym oczom ukazał się przepiękny widok. Zobaczyliśmy wielkie górskie jezioro z krystalicznie czystą wodą, okrążone górami i urokliwe miasteczko (Gmunden) z którego wypływają promy, jest też port jachtowy i ładny kościółek nad vodou.






Na dalszej drodze jechaliśmy kilkoma tunelami tylko dla rowerów. Nocleg tym razem na gospodarza. Kiedy pani Sylwia usłyszała : "Hello... do you speak english?" -"a little bit" - "Can we... sleep... Zelt... in your garden?" wybuchła śmiechem :D , ale kiedy zaczęliśmy już rozmawiać we trójkę i powiedzieliśmy, że jesteśmy z Polski, że jedziemy stamtąd na rowerach itd. okazała się być bardzo sympatyczna. Okazało się że ziemia na której się chcieliśmy rozbić nie należy do niej ale powiedziała, że może podzwonić popytać. Nie dodzwoniła się bo mieli tam jakiś Oktoberfest czy ciś, ale powiedziała że myśli że powinno być ok. Zaprowadziła nas na owe pole i od razu zaproponowała nam jedzenie, picie, piwo, wino etc. Powiedziałem, że piwo możemy wypić no ale nie sami. Skorzystałem też z okazji i dałem ładowarkę z baterią do aparatu, która niedawno padła. Jakiś czas później, kiedy namiot już stał przyszła z córką i z pytaniem czy zjemy jakieś typowe austriackie danie. Powiedzieliśmy, że trochę możemy spróbować, a kiedy już zostaliśmy zaproszeni do ogrodu okazało się, że jest to wielka kiełbasa z serem :D . Piwo dostaliśmy też austriackie, z Salzburga. Pogadaliśmy trochę po angielskoniemiecku, zjedliśmy, pośmialiśmy się i poszliśmy spać.




  • DST 119.66km
  • Czas 06:57
  • VAVG 17.22km/h
  • VMAX 65.40km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze

Porwana sakwa

Niedziela, 11 września 2011 · dodano: 06.10.2011 | Komentarze 0

Pogoda znowu super więc nie będę o niej przynudzał. Zebraliśmy się niezbyt szybko (patrząc na to że śniadanie mieliśmy zjeść w Ceskim Krumlovie. Po dojechaniu tam ugotowaliśmy przy fontannie makaron z cebulą i sosem barbecue. Nikt nam nie powie że nie jedliśmy śniadania w Ceskim Krumlovie :P !

Zwiedziliśmy miasto, zamek i mały zamek z wieżą. Wszedłem nawet na wieżę bo cena 30Kc nie była jakaś straszna (ulgowy uczniowski).





Dużo jednak czasu nam się zeszło i wyjechaliśmy już po hejnale a na liczniku 11km :[ . No ale w końcu jedziemy - droga fajna, wzdłuż rzeki i nagle JEB!! Coś mi w sakwach urwało. Okazało się że od rana nie były one przypięte haczykami z przodu :( . W efekcie miałem rozerwaną boczną sakwę na szwie (wkręciła się w szprychy) i w 1 miejscu dziurę chyba po rączce od gara. Siadłem więc i zaczęłem szyć nie zważając na psa który bez przerwy nas obszczekiwał, robiąc tylko raz po raz chwilę przerwy na złapanie oddechu :D . Zeszło mi trochę, a i tak miałem za dużo sił tego dnia (np raz jechałem za typem na kole pare km) więc powiedziałem Izie i Jackowi, którzy tymczasem załatwili jeszcze trochę wody od jakiejś gospodyni (właścicielki zmachanego psa), żeby jechali, a ja zszyję sakwę, pocisnę trochę i ich złapię.


No i faktycznie - 12km i WC w którym stracili trochę czasu starczyły. Stąd zostało nam jakieś drugie tyle (12km) do granicy więc szukamy sklepu, żeby zrobić jakieś zapasy i wydać drobne korony. Znalazłem nawet kultowy napój do rozpuszczania "tang" :D . Potem ruszyliśmy do granicy, którą przekroczyliśmy jakby na 2 razy, bo kiedy już czuliśmy się jak w Austrii, bo jechaliśmy przez jakieś przejście graniczne (gdzie policja złapała jakiegoś typa), ujrzeliśmy drugie, większe, z tabliczkami.


Najpierw było trochę naprzemiennych podjazdów i zjazdów (nawierzchnia idealna) gdzie ustanowiłem maxa całego wyjazdu 65,4km/h! Jechaliśmy na takiej wysokości, że gdzieś w oddali widać było nawet Alpy. Po chwili trafiliśmy na pierwsze austriackie ścieżki rowerowe. No i :O . Bardzo mały, właściwie pomijalny ruch, równiutki asfalt, dobre oznaczenia (no może nie idealne bo już raz spadliśmy ze ścieżki na zwykłą drogę ale to może z braku doświadczenia w czytaniu tych znaków). I właśnie na tej ścieżce trafiliśmy na 25km zjazd :D . Do Linz dotarliśmy więc expresowo. Samo Linz też okazało się być ładnym, wartym zobaczenia miastem, z bardzo nowoczesną komunikacją miejską (p 7 częściowe akordeonowe tramwaje, trolejbusy, skutery miejskie (jak u nas rowery)). Co ciekawe tramwaje przejeżdżają nawet przez sam środek rynku na starym mieście. Tam znajdował się też spory pomnik i fontanna, która była nam podporą dla rowerów :) .

Pojechaliśmy zobaczyć też naprawdę WIELKI kościół, którego nie dał rady objąć żaden aparat (nawet panorama). Tam zjedliśmy coś, pobawiliśmy się z fontanną, która spryskiwała chodnik tak drobnymi strumieniami, że przypominał on dym, no ale się zciemniło.


No problem jednak, bo przez praktycznie cały Linz, jak i pozostałe przyłączone miasta biegnie elegancka asfaltowa ścieżka rowerowa z przejazdami mostem lub pod ziemią na drugą stronę ulicy i innymi bajerami. Dojechaliśmy nią do Traun, a potem wskoczyliśmy na świetną ścieżkę Traunradweg (no nie bez problemów). Po paru kilometrach zjechaliśmy na jakąś widać dawno nie uczęszczaną drogę w bok i rozbiliśmy namiot by następnie zjeść CHOCO z makaronem i iść spać.




  • DST 111.24km
  • Czas 05:58
  • VAVG 18.64km/h
  • VMAX 64.50km/h
  • Sprzęt Saphirka
  • Aktywność Jazda na rowerze

Ładujemy akumulatory

Sobota, 10 września 2011 · dodano: 06.10.2011 | Komentarze 0

Jeśli wczorajszy dzień mona by nazwać dniem podjazdów - dzisiejszy byłby dniem zjazdów. Jeśli wczorajszy dzień był deszczowy - dzisiaj pogoda jest wręcz wymarzona. Jeśli wczoraj szedłem spać nie do końca zadowolony - dziś wszystko się udaje. Ale zacznijmy od rana - zapowiadało się średnio, bo namiot w nocy nam zamókł, trawa od razu przemoczyła buty, a pogoda zapowiadała się średnio. Jednak zaraz po tym jak ruszyliśmy wyszło słońce i zaczęły się zjazdy :D . Szybko zrobiliśmy odcinek do Ceskich Budejovic (przejeżdżając podrodze blisko potężnej elektrowni jądrowej), gdzie zrobiliśmy zakupy i przebraliśmy się bo zrobiło się gorąco.


W Budejovicach, na samym wjeździe pojechaliśmy do wielkiej galerii gdzie (nareszcie) naładowałem telefon i aparat (co miałem zrobić w Poznaniu no ale Party Rock i Club Rocker :P ). Podłączyliśmy się pod listwę do której był podłączony automat z napojami. Później skierowaliśmy się zobaczyć rynek, który naprawdę robi wrażenie swoją wielkością i również wielką fontanną w jego centrum.




Potem pojechaliśmy na Holasowice, które są najlepiej w czechach zachowaną XIX-wieczną wioską, uhonorowaną przez Unesco. Wieś jest faktycznie klimatyczna, ale dupy nie urywa :) . W samym jej centrum rozkładamy się na mały owsiany popas.




Dalsza droga owocowała już w liczne strome zjazdy i podjazdy. Widoki coraz ładniejsze - choćby np stado krów na zielonym pagórku przy zachodzącym słońcu, które obcykaliśmy ze wszystkich stron :) .



Kiedy zaczęło się zciemniać znajdujemy super miejsce na nocleg osłonięci od drogi krzakami na górskiej polanie.

Próbujemy też kolejnego piwa czeskiego.


(rekord życiowy pr max)




  • DST 107.20km
  • Czas 07:03
  • VAVG 15.21km/h
  • VMAX 58.90km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze

Kopce do Taboru i Kozel :)

Piątek, 9 września 2011 · dodano: 25.09.2011 | Komentarze 0

Rano pogoda polepszyła się - namiot prawie wysechł. Na rowerze miałem istną inwazję ślimaków i innych robaków.



Od razu zaczęły się górki i ładne krajobrazy. Mijaliśmy też kilka jeziorek.



Kiedy byliśmy jakieś 20km od miejscowości Tabor zgodnie z tym co mówił spytany po drodze typ (tam możecie jechać ale będą kopce - i pokazywał jak ta trasa bedzie wyglądała) trafiliśmy na naprawdę długi i stromy podjazd.




Niedługo potem zjechaliśmy na drogę szybkiego ruchu, gdzie nie jechało się zbyt przyjemnie, ale właśnie szybko. Do czasu kiedy nie przemieniła się w autostradę i musieliśmy szybko z niej zjechać. Na szczęście ową drogą szybko dojechaliśmy do Taboru i zmęczeni już nieźle zatrzymaliśmy się na posiłek tradycyjnie pod Lidlem. Później chcieliśmy zobaczyć miasto ale na starym mieście odbywał się dwudniowy koncert i był cały odgrodzony (wstep 200kc) Obejrzeliśmy ile się dało (kolejne ładne zabytkowe miasto) i pojechaliśmy dalej. Ściemniało się już więc 10km dalej znaleźliśmy nocleg niedaleko drogi na strasznie podmokłym terenie. Spróbowaliśmy też z Jackiem pierwsze czeskie pivo - Kozel. Bardzo pyszne ^^.




  • DST 81.97km
  • Czas 05:25
  • VAVG 15.13km/h
  • VMAX 33.50km/h
  • Sprzęt Saphirka
  • Aktywność Jazda na rowerze

Praga

Czwartek, 8 września 2011 · dodano: 25.09.2011 | Komentarze 0

Pobudka niezbyt sprawna, bo znowu pada deszczyk :/ . Wyjechaliśmy więc po 11 z mokrym namiotem i rzeczami. Deszcz szybko przeszedł a zastąpił go wmordęwiejącywiatr. Ale zbliżaliśmy się sukcesywnie do Pragi.



Przed wjazdem zatrzymaliśmy się jeszcze na owies pod stacją benzynową, gdzie naładowałem też trochę telefon i zaczęliśmy się zagłębiać w to wielkie miasto.


Wjazd nie był skomplikowany - najpierw zaczęły się przedmieścia i pierwsze zabudowania, zaraz potem pasaże handlowe i już po chwili ruch się zagęścił, na drogach wyrosły tory i raz co raz zaczęły się pojawiać ładne, zabytkowe domy, a na skrzyżowaniach bruk. Kiedy jednak wjechaliśmy do wielkiego starego miasta nie wiadomo było gdzie oczy podziać - tak wszystko zachwycało.







Na koniec wjechaliśmy stromym, długim, brukowanym podjazdem, skąd zobaczyliśmy całe miasto z góry. Tam też zobaczyliśmy "złotą uliczkę".








Niestety zaczęło się robić późno i trzeba było zacząć myśleć o noclegu (chodź byłem gotowy całą noc zwiedzać miasto lub w nim koczować, ale pomysł nie spotkał się ze zbyt wielkim entuzjazmem :P). Przed wyjazdem zrobiliśmy jeszcze zakupy w centrum handlowym. Tym razem ja zostałem przy rowerach i obserwowałem ludzi wielu nacji chodzących po ulicach. Po zakupach zajrzałem jeszcze na stację metra, do której wiodły baaardzo długie schody ruchome i która wywarła na mnie również wielkie wrażenie. Wyjeżdżając łapię wszystkie możliwe obrazy z miasta wzrokiem. Robimy zdjęcia z oddali rozjarzonego już milionami świateł miasta. Wrócę tu na pewno. Najchętniej na tydzień albo dwa.





  • DST 117.00km
  • Czas 06:45
  • VAVG 17.33km/h
  • VMAX 61.30km/h
  • Sprzęt Saphirka
  • Aktywność Jazda na rowerze

Na dzień dobry deszcz

Środa, 7 września 2011 · dodano: 25.09.2011 | Komentarze 0

Rano popadał trochę deszcz, ale zaraz przestał i o 7:30 zaczęliśmy się zbierać. Ruszyliśmy jednak w deszczu, w kurtkach.

Towarzyszył nam on przez pół dnia (do 14, 50km). Sporo czasu jechaliśmy też w chmurach. W miejscowości Semily wymieniamy kasę na korony czeskie (30E -> 680Kc) i robię zakupy w Lidlu. Potem pogoda się już polepszyła.

Oprócz pogody zmieniło się też ukształtowanie terenu.

Do Jicina ciągle wspinaliśmy się i zjeżdżaliśmy z gór. W samym Jicinie na rynku był koncert i różne zabawy, stragany, a po całym rynku chodziły postacie z bajek (np Rumcajs który według bajki szedł właśnie do Jicina :D ). Obcykaliśmy całe stare miasto (padła mi bateria w aparacie od oglądania kociołka Panoramixa x[ ) i ruszyliśmy dalej.


Przy drodze znaleźliśmy ociekającą z wody mapę Polski. W sumie mapa to prawie jak flaga więc nie możemy jej tak zostawić. Jest to też pierwsza rzecz na liście rzeczy znalezionych, których troche było :D . Na dalszej trasie trafiamy na zjazd 10% gdzie cisniemy 54km/h bez pedałowania a po docisnieciu otrzymalem maxa dnia 63.1km/h. Noclegu zaczęliśmy szukać jakieś 30km za Jicin.

W wiosce zapytaliśmy jakiejś dziwnej babci o nocleg, jednak z niewiadomych powodów nas nie przenocowała. Później poprosiliśmy o wodę, ale pani gospodyni powiedziała, że u nich nie ma, ale 2 ulice dalej jest kran. :o I faktycznie ;] - napełniliśmy wszystko co mieliśmy. Wyjechaliśmy z dziwnej wioski (bidne domy a w jej centrum wypasiony podświetlany park, poza tym mało ludzi) i zaraz skręciliśmy w drogę dojazdową do pola. Przy krzaczorach rozkładamy namiot.