Info
Ten blog rowerowy prowadzi ostry7 z miasteczka Ełk/Gdańsk. Mam przejechane 4808.01 kilometrów w tym 22.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 17.87 km/h i się wcale nie chwalę.Suma podjazdów to 6180 metrów.
Więcej o mnie.
Moje rowery
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2015, Czerwiec1 - 0
- 2012, Maj2 - 3
- 2012, Kwiecień1 - 0
- 2012, Marzec3 - 4
- 2012, Luty2 - 0
- 2012, Styczeń2 - 0
- 2011, Grudzień2 - 1
- 2011, Listopad1 - 2
- 2011, Październik1 - 0
- 2011, Wrzesień16 - 1
- 2011, Sierpień8 - 2
- 2011, Lipiec1 - 1
- 2011, Czerwiec6 - 1
- 2011, Maj6 - 6
- 2011, Kwiecień6 - 2
- 2011, Marzec4 - 6
- 2011, Luty1 - 1
- 2010, Lipiec3 - 0
- 2010, Czerwiec4 - 1
- DST 15.01km
- Czas 00:56
- VAVG 16.08km/h
- VMAX 39.60km/h
- Sprzęt Saphirka
- Aktywność Jazda na rowerze
Zaczynamy sezon!
Piątek, 13 stycznia 2012 · dodano: 14.01.2012 | Komentarze 0
Taki ładny wiosenny dzień że nie mogłem sobie odpuścić. Jakoś tak wyszło że w nocy nie spałem, ale energii nie brakowało więc najpierw z rana na stację benzynową napompować kółka, potem na zajęcia, a potem w miejsce które upatrzyłem sobie jakiś czas temu, czyli na zalesioną górkę w samym centrum Wrzeszcza. Górkę to mało powiedziane, nie dałem rady pod nią podjechać, głównie przez mokre liście, no ale nawierzchnię którą wtedy nazwałem "bardzo śliską" po następnym dniu stwierdzam że niesłusznie. No ale to już inna historia... W każdym bądź razie po wydeptanych ścieżkach dało się spokojnie jeździć i tak dosyć szybko z lasku wyjechałem. Na ulicę Jaśkowa Dolina gdzie zaskoczyła mnie wręcz mnogość fajnych budowli często z wieżyczkami. W ogóle po wcześniejszym zgrzaniu się jeździłem tylko w podkoszulku termoaktywnym (tak tym z lata w którym nie było mi za gorąco) i koszulce... Aż dziwię się czasem jak dużo ciepła generuje rowerzysta :D . Aha no i czapka oczywiście mamo spokojnie :> rękawiczki też bo dłonie akurat marzną strasznie. No i tak tym oto sposobem sezon (jakże uroczyście) 2012 ogłaszam za otwarty!
P.S. Stwierdziłem że żeby utrzymać progres ( 2010 - 500km ; 2011 - 4000km ; 2012 - 16000km ) co jest oczywiście trochę szalonym pomysłem , postaram się wpisywać wszystkie wyjazdy nawet takie krótkie jak ten a nawet krótsze jak dojazd do uczelni itp. Zobaczymy ile się uda nakręcić ;)
- DST 43.69km
- Czas 02:08
- VAVG 20.48km/h
- Sprzęt Saphirka
- Aktywność Jazda na rowerze
Na spontanie
Czwartek, 15 grudnia 2011 · dodano: 17.12.2011 | Komentarze 1
"Na spontanie" to tytuł kawałka od którego się zaczęło - zacznijmy więc od niego:
http://soundcloud.com/qbafari/raty-feat-qbafari-na-spontanie
Pogoda fajna, dzisiaj kończy mi się regiokarnet, wykłady da się zkserować - no to jedziemy. Kupienie biletu dokądkolwiek okazało się jednak bardzo trudną sprawą. Wyglądało to mniej więcej tak:
- Bilet na rower proszę
- Dobrze, dokąd?
- Obojętnie, pierwszy lepszy pociąg regio.
- Ale dokąd Pan chce jechać?
- Nie ważne byle szybciej stąd wyjechać.
- No ale jak można nie wiedzieć dokąd chce się jechać?
- No normalnie, może pani sprawdzić dokąd wyjeżdża najbliższy pociąg? Nie znam na pamięć rozkładu...
- Ale dokąd Pan chce jechać?
- No nie wiem... Słupsk może być?
- Do Słupska to pojedzie Pan... o 19.
- No to dokąd jedzie najbliższy pociąg?:o
- No ja się z Panem nie dogadam, niech idzie Pan do kasy nr 1
-.-
Potem postanowiłem ułatwić im sprawę i spojrzałem na tablicę. Najbliższy regio - za 5 minut do Malborka. No ok niech będzie Malbork. No i kupiłem w końcu ten bilet na którym wcale nie pisało że jest do Malborka :P . W każdym bądź razie nasuwa się pare refleksji jak ludzie nie rozumieją nawet takiego odstępstwa od rutyny. Gdybym miał już kawałek na mp3 to chyba bym tym kasjerom puścił :P .
W pociągu nie obyło się bez przygód. Trafiłem do tzw. "kibla" gdzie kręcił się ostry melanż. Jednego z panów melanżujących rozpoznał jakiś inny podróżujący jak się okazało spotkali się po 10 latach :] . Potem impreza się tak rozkręciła że jadący z tego co usłyszałem z rozmowy do Malborka panowie powysiadali w Tczewie i dwie stacje dalej. No powysiadali to ładnie powiedziane :) . Zostawili też nieotwartą Tatre... No nie mogłem pozwolić żeby się zmarnowała :D . Tu przytoczyć warto też epicki tekst konduktora:
- Co wy tu pijecie? Co to jest - KARCZMA?
Ok dojechałem - zaraz po wyjściu z dworca czuć było niezbyt przyjemny zapach i Malbork nie spodobał mi się przez to pierwsze wrażenie. Szybko znalazłem hipermarket Kaufland i kupiłem sobie prowiant. Potem skierowałem się w stronę zamku który mijałem pociągiem. Objechałem go dookoła i pooglądałem, no ale że nie było aż tak wcześnie to czas obrać kierunek. Padło na zachód czyli w stronę słońca :D . Wybór jednak dość kiepski patrząc na to że trafiłem na najgorszą drogę jaką w życiu widziałem. Naprawdę miałem dość. Poza tym teren był kompletnie płaski i właściwie nic ciekawego nie widziałem. Nagle usłyszałem jakiś huk i zaraz zobaczyłem skąd pochodzi. Na pierwszy rzut oka wyglądało jakby na niebie coś wybuchło. Wielka kula dymu i dwa dymiące obiekty spadające w dół. Po chwili zobaczyłem jednak że to 2 F16 ćwiczą jakieś manewry. Droga po jakims czasie się poprawiła i już nieco przyjemniej zaczęło się jechać. Po jakichś 20km zaczęłem się jednak zastanawiać czy aby trafię do jakiegoś miasta z dworcem przed zmrokiem. Światło przednie nie działa a wbiłem się naprawdę w straszne odludzia. I tak lekko zestresowany jechałem dalej. Za każdym razem w sposób dość losowy wybierając kierunek na skrzyżowaniach. Po jakimś czasie słońce zaszło za chmury nad horyzontem i w ogóle przestałem orientować się w kierunkach świata. "No to pięknie się władowałem karwa". Nie było wesoło. Znaki jakie były na mojej drodze tylko bawiły bo nie wskazywały żadnej miejscowości którą mógłbym skojarzyć. "Pogorzała Wieś, Gnojewo - co to k... jest?" . Zaczynałem żałować że nie zostałem w ciepłym domku gdzie byłbym pewien że nocy nie spędze nigdzie indziej jak w łóżku... No albo że nie wziąłem nikogo z sobą - zawsze to raźniej. I tak błądząc (jak się potem okazało trochę w kółko) w oddali zobaczyłem czerwone światła na na jakimś kominie czy antenie. Miasto! Tam też ciągnęło się długie wybrzuszenie terenu i stwierdziłem że muszą to być tory. Jechałem więc wzdłuż nich, a gdy zrobiło się ciemniej zobaczyłem mnóstwo świateł przemieszczających się równolegle do mnie jakieś 500 metrów czy kilometr dalej. Wiedziałem już że to krajówka ze znakami i że jestem uratowany. Odetchnąłem wreszcie i już na większym luzie jechałem dalej. Nagle przy drodze zobaczyłem zabytkowy dom. Rzucał się w oczy strasznie - kolumny z początku 19wieku (wyczytać można było na tabliczce zawieszonej na domu że wybudowany był w 1819roku ; o). Długo jednak nie mogłem go podziwiać bo obszczekiwał mnie jakiś kundel i zaraz wyszedł gospodarz, nieprzyzwyczajony pewnie do turystów w takiej dziurze :P . Ku mojej uciesze droga zbiegała się coraz bardziej z krajówką. Dodatkową radochę miałem gdy okazało się że lampka potwornie wytrzęsiona na wspomnianej dziurawej jak sito drodze zaczęła działać! Nic więcej nie potrzebowałem do szczęścia. Kiedy dojechałem do krajówki skręciłem już na Malbork bo nazwy miejscowości w drugą stronę jakoś nie kojarzyłem... Po chwili przy drodze zobaczyłem znak "Mc Donald - 10km". Noo to jestem w domu. Ruch był większy ale to nie szkodzi - w sumie aż stęskniłem się za obecnością ludzi - nawet tych wyprzedzających "na gazetę". Po drodze widziałem też (już prawie w zupełnej ciemności) pociąg jadący równolegle ze mną po torowisku który widziałem wcześniej. Wyglądało to naprawdę fajnie - rząd świateł oddalony o jakiś kilometr. Dość długo jechaliśmy obok siebie, ale po jakimś czasie mnie odstawił - no nie jest aż tak strasznie z tym PKP :] . I tym sposobem dojechałem z powrotem do Malborka. Mijając zamek tym razem w innej nocnej odsłonie szybko trafiłem na dworzec. Wyjaśniła się też zagadka zapachu a'la bakutyl i masy dymu który prześladuje przydworcowe okolice Malborka. Są to zakłady cukiernicze. Sam dworzec jednak w odróżnieniu do jego okolic okazał się najładniejszym dworcem jaki widziałem. Czuło się w nim jak w jakimś muzeum. Zabytkowe ceglane i drewniane elementy, wszystko autentycznie odnowione, ochrona - czemu każdy dworzec w Polsce nie może tak wyglądać? Ale padłem jak wszedłem do poczekalni, gdzie na ścianie wisiała wielka plazma :D . Do pociągu miałem półtorej godziny więc mogłem obejrzeć odcinek czegoś w typie dr House'a. No pierwszy dworzec na którym wolałem zostać niż pojeździć sobie w kółko po mieście. Doceniony zresztą przez wielu podróżnych którzy obchodzili cały budynek robili zdjęcia, dzielili się informacjami z którego to roku, kto kiedy jak odnawiał itp.
W podróży powrotnej nic się nie działo? Nic podobnego. Tym razem trafiła się parka kłócąca się całą drogę. Nie chcąc z nimi siedzieć w "kiblu" ulokowałem się w przejściu przy grzejniku. A ci zaczęli na każdej stacji wysiadać, wsiadać innymi wejściami, otwierać drzwi w trakcie jazdy i odwalać inne cyrki... No więc ja co raz tylko na jedną stronę z rowerem to na drugą. Nawet stałem się odbiorcą narzekań : "Muszę uciekać od tej k**wy, materialnej dzi**ki" jak i akcji strategicznych "spójrz czy tam idzie ta czarna taka". No parodia -.- . W końcu dojechałem (tamci się chyba pogodzili) i trafiłem do jakby cieplejszego domu i siadłem na jakieś bardziej miękkie łóżko. 40km - a to znaczy że w 2011 właśnie stuknęło 4000 :) . No i z 3 gminy nowe wpadły. Niech żyją spontany!
- DST 30.90km
- Czas 01:41
- VAVG 18.36km/h
- Sprzęt Saphirka
- Aktywność Jazda na rowerze
Kocham Trójmiasto
Sobota, 10 grudnia 2011 · dodano: 11.12.2011 | Komentarze 0
Pogoda super więc postanowiłem pojeździć trochę po Trójmieście - bez konkretniejszego celu nie za daleko bo już trochę późno było. Kierunek tradycyjnie - nad morze, potem dylemat czy w stronę Gdyni czy odwrotnie. Padło na Gdynię więc jechałem znaną już dobrze nadmorską ścieżką rowerową (zaliczając molo w Gdyni i Sopocie gdzie roiło się od ludzi). Dojechałem nią aż do końca do pamiętnego miejsca gdzie kiedyś z sakwami wpakowaliśmy się w nadmorskie górki. Teraz jednak z jedną lekką sakwą stwierdziłem że pojadę sobie plażą :) . Prawie dojechałem do linii brzegowej wkopując się mocno w piasek. Potem doprowadziłem do mokrego piachu nad samym brzegiem i jedziemy :] . Jechało się naprawdę super, ludzie się chyba trochę dziwili na ten widok :D . Parę razy nie zdążyłem zjechać z linii fali i wjeżdżałem w nią rozpryskując wodę po butach i rowerze więc trochę się zmoczyliśmy. Tym sposobem dojechałem aż do molo w Gdyni skąd widać klif. Stwierdziłem że spróbuję się dostać bliżej klifu no i wjechałem w te ścieżki na klifie. Szybko jednak okazało się że dalej po prostu nie da rady (nawet pieszo bez roweru). Posiedziałem więc tam tylko chwilę bo miejsce naprawdę fajne (choć dość często uczęszczane przez innych ludzi) i z powrotem. Teraz już miastem. Ale nie był to jeszcze koniec przygód. Po jakimś czasie jechania ścieżką w mieście zobaczyłem że na bok w lesiste górki odbijają wyjeżdżone ścieżki (albo wychodzone bo jechało się całkiem ciężko). No to zaraz odbiłem w nie i tak jakbym się nagle zteleportował do jakiejś głuszy. Ścieżki jak okazało się prowadziły do dwóch miejsc na ogniska i się kończyły. Widać było jednak jakiś budynek to myślę że jakaś droga tam musi być. Zjazd nie okazał się jednak prostą sprawą, bo był bardzo stromy i tylko w jednym miejscu mogłem zjechać nie zlatując :> . Próbując się na niego dostać wpadłem jeszcze w głęboką dziurę przysypaną liściami tak że wogóle nie było jej widać i szczęśliwie udało mi się stanąć na nogi kiedy rower (razem z sakwą) poleciał do góry prawie fikołkując. Potem szybki zjazd (choć najłagodniejszy jaki się dało wciąż stromy) i potem jeszcze jeden i trafiłem na jakąś drogę. Jadąc nią dalej w kierunku Gdańska okazało się że jestem już w Sopocie. Co więcej znalazłem się w najpopularniejszym chyba jego miejscu bo był to jakby rynek z masą ludzi przechodzących w tą i wewtą. Zaciekawił mnie "krzywy domek" i pare innych fajnych budynków, ale chwilę później trafiłem na coś czego mi w Gdańsku brakowało. Świąteczny koncert jakiegoś chóru, na którym chodziły też anioły na szczudłach nadstawiając jemiołę nad pary z publiczności, a także uroczystą iluminację choinki. Wszystko w trochę komercyjnym klimacie, bo organizowane przez Energe, no ale naprawdę czuć było tam świętami. Po zapaleniu choinki trzeba było się zbierać spowrotem - było już ciemno ale to najmniejszy problem bo tu można jechać i jechać oświetlonymi ulicami miasta. Oprócz wizyty w Biedronce reszta drogi już bez przygód ;) .
Zdjęć mam trochę ale na komie i nie wiem jak zrzucić na razie...
- DST 91.12km
- Czas 05:27
- VAVG 16.72km/h
- VMAX 45.50km/h
- Sprzęt Saphirka
- Aktywność Jazda na rowerze
Rajd Kursancki nr 1 z Gdakkami
Sobota, 19 listopada 2011 · dodano: 30.11.2011 | Komentarze 2
No więc pierwszy rajd w ramach Kursu Organizatora Turystyki. Rowerzystów było mało bo tylko fantastyczna czwórka, za to piechurów chyba 39 ;o . Więc ładna ekipa. :) Cel był jeden - Maszewo Lęborskie. My pokonaliśmy całą drogę o własnych siłach tamci z pomocą SKMki :P . Ogólnie bardzo przyjemna wycieczka, dużo gadania o wcześniejszych wyjazdach, aż nie zauważyłem jak mi zeszło te 89km... Tak 89 :D 91.12 było na liczniku następnego dnia rano i do dziś jest to niewyjaśnione! Mieliśmy po drodze sporo sklepowych postojów w kaszubskich miasteczkach (nawet tabliczki są podwójne z nazwą polską i kaszubską ;o) Odkryliśmy też kompletny hit! Piwo "Rysy" w plastikowej butelce 0,66l 7,2% za 2 zł :D . Co więcej jak głosi etykieta "Efekt ciupagi gwarantowany" :D . No mistrzostwo. Mieliśmy też 2 ogniska - jedno 4 osobowe i jedno 43 czy 46-ścio bo tam jeszcze sie okazało więcej ludzi doszło ;o. Była też akcja ze skarpetkami na rękach bo Dymitr nie wziął całych rękawic a o tej porze roku najzimniej niestety w dłonie ; o . No a wieczorem była gruba biba w szkole gdzie wypiłem 6 z moich 4 browarów, a jeżdżenie rowerem to pikuś z innymi rzeczami jakie tam się działy :D . Np latający rower czy ślizgi na materacach po korytarzach. Furorę też zrobił mój koc z tygrysem (nie miałem śpiwora w gda). No i oczywiście byliśmy pierwsi w szkole więc materace nasze :D . Następnego dnia dojechaliśmy 10km do Lęborka i wsiedliśmy w pociąg bo pogoda nie sprzyjała a mnie jeszcze z niewyjaśnionych okoliczności nakurwiało kolano po nocy ; ) .
Gdakkowe Pozdrower
- Sprzęt Saphirka
- Aktywność Jazda na rowerze
Everyday i see my dream, czyli niezapomniana 19-stka
Poniedziałek, 17 października 2011 · dodano: 26.02.2012 | Komentarze 0
Wiadomo że lepiej unikać pustych wpisów, no ale szybko zapomina się fajne szczegóły z nie tylko rowerowych wypraw, a tego bym nie odżałował :P . To będzie opowieść o spontanicznej wyprawie stopem przez 3 kraje na koncert LMFAO w Wiedniu.
Pomysł narodził się podczas wyprawy "Jadę na kole do Austrii" gdzie jadąc ulicami zobaczyłem plakaty LMFAO a obok datę swoich urodzin i od razu pomyślałem że powiem dla braciaka jak wrócę że jedziemy. Nie było to oczywiście na poważnie - jadąc na dwóch kółkach dokładnie wiedziałem jak daleko to jest, a poza tym był to poniedziałek, a w tym roku zaczynam studiować. Brat też chyba nie za bardzo na poważnie podchwycił pomysł i tak zawisł on jakiś czas bez komentarzy gdy w pewnym momencie stwierdził, że serio moglibyśmy pojechać. Rodzice (o dziwo!) się zgodzili, no to zaczęły się przygotowania. Plan prosty - przez Polskę pociągiem do Liberca w Czechach a dalej szukamy szczęścia stopem. Umówiliśmy się jeszcze na jeden nocleg u drugiego brata Zbyszka we Wrocławiu w akademiku. Tak więc w sobotę koło południa wyruszyłem na dworzec.
A pociągu nie ma. Sprawdzam rozkład jazdy - pojechał jakieś 10 minut temu. Potem okazuje się, że sprawdziłem odjazd dla dworca głównego... Co robić? Za 2 dni musimy być w Wiedniu a ja wciąż tkwię w Gdańsku a na tablicy odjazdów nie widać więcej pociągów do Wrocławia na dzisiaj... Dzwonie do Zbyszka (przy okazji dowiaduje się że Adam też spóźnił się na pociąg - ale on z Katowic ma akurat blisko) a on znajduje mi jakieś połączenie z 4 chyba przesiadkami z dworca głównego. No nic wracam na chwilę do domu, a potem wychodze z dużym zapasem na dworzec, by znów się nie spóźnić. Wsiadam, jadę, pierwsza przesiadka za 40 minut w Tczewie. Kolejna w Bydgoszczy, potem Poznań. Tu musiałem kupić bilet, bo jadąc z regiokarnetem przesiadałem się do tlk.
- To druga klasa? - Spytała jakaś dziewczyna wsiadając do przedziału
- No nie wiem chyba tak - Też wsiadłem
I byłaby to pewnie jedna z nudnych podróży, gdybyśmy nie zaczęli rozmawiać. Ola wracała z Hiszpanii z wymiany erasmus do Wrocławia. No więc ja też się pochwaliłem zagranicznym celem Austrią i wyjaśniłem że jadę na razie do brata na nocleg do Wrocławia. Odpowiadając pokolei na pytania o uczelnie, akademik, w końcu imię brata Ola wydawała się być coraz bardziej rozbawiona. Nie bez powodu - okazało się że znają się ze Zbyszkiem - jest ona przewodniczącą gazety, w której redakcji jest brat. Powiedzenie że świat jest mały jeszcze nigdy w życiu mi się tak nie sprawdziło. No i nie można było tego tak zostawić. Kiedy bracia odebrali nas z dworca po drodze do akademika zahaczyliśmy o sklep i zaopatrzyliśmy się w piwa. Nie wydawał się to zły pomysł jednak później mocno odbił nam się ten naprawdę sympatyczny i fajny wieczór. Ale to potem ;) .
Jak można było przewidzieć, zanim położyliśmy się spać, trzeba było już wychodzić na pociąg. W nocy Ola zrobiła nam chyba najładniejsze tabliczki autostopowiczów na świecie, no i mieliśmy okazję spotkać się we 3 z braćmi co ostatnio nie zdarza się już tak często. Tu parę zdjęć:
I znów nie łatwo zgadnąć że zaraz po wsiądnięciu do pociągu zasneliśmy. Ja na tyle głęboko że nawet nie udało się mnie obudzić w Bolesławcu, gdzie wujek podrzucił nam jedzenie i picie od Bolesławieckich dziadków. Swoją drogę bez tego prezentu byłoby dużo ciężej, tak nie wymienialiśmy nawet ceskiej kasy bo nie było potrzeby. Nieznośnie szybko dojechaliśmy do Zgorzelca, gdzie mieliśmy przesiadkę. Na wpół przytomni poszliśmy chwilę pochodzić po mieście, bo mieliśmy jakieś pół godziny czy godzinę do dyspozycji. Od razu widać było że jesteśmy po niemieckiej stronie... Bagaże położone przy tunelowych schodach na taśmie same wjeżdżały na górę lub na dół. Potem do Liberca dojechaliśmy jeszcze szybciej ale już trochę ożywieni zbliżającą się przygodą poszliśmy zobaczyć choć kawałek tego pięknego miasta. Zobaczyliśmy rzeźbę z kluczy i pomnik z wielkim lustrem. Oprócz tego też kawałek starego miasta, który bardzo mi się spodobał. Potem skierowaliśmy się już na drogę wyjazdową.
Kiedy już znaleźliśmy dogodną miejscówkę zaczęliśmy na zmianę bądź razem łapać stopa. Brzmi prosto... ale staliśmy tak ze 3 godziny i nic. Nic oprócz dziwnych gestów które pokazywali nam kierowcy, których jednak nie rozumieliśmy. A miejsce wydawało się naprawdę dobre - no nic trzeba poszukać innego. Poruszanie się wzdłuż jezdni nie okazało się takie proste. Zamiast pobocza barierki, wąskie mosty, strome spadki po bokach ulic. Doszliśmy do jakiegoś centrum handlowego z wieloma dużymi sklepami typu Auchan i restauracjami. Nie dało się tam jednak tak łatwo dostać, bo nie było pieszego połączenia - tylko drogi dla samochodów zagrodzone wysokimi ogrodzeniami z obu stron. Weszliśmy na teren jakiejś chyba firmy transportowej, gdzie stało pełno przyczep, mając nadzieję, że tamtędy trafimy do celu. I owszem trafiliśmy - ale wciąż dzielił nas wysoki metalowy płot (z grubych blach). Przy pomocy pobliskiego drzewa przeskoczyliśmy przez niego i tylko z powodu że ludzie już dziwnie na nas patrzyli nie zrobiliśmy zdjęcia dla tabliczki "złe psy" która wisiała po drugiej stronie ogrodzenia :D .Zaszliśmy do McDonalda mając tego po woli dość, ale okazało się że płacić można jedynie gotówką więc z czegoś ciepłego do jedzenia też nici. Drugie miejsce to był wyjazd właśnie z tych sklepów, gdzie ludzie jechali bardzo wolno i mieliśmy nadzieję że to odmieni nam szczęście. Nic z tego jednak nawet po zredukowaniu oczekiwań z Brna do Pragi a potem jeszcze połowy drogi do Pragi. Kolejna godzina w plecy i zaczynało się już robić późno. Powoli zaczynaliśmy wkurzać się na te cało autostopowanie. Ostatnia szansa to że ktoś nas weźmie z pobliskiej stacji benzynowej. Tam stojąc zaczęliśmy już rozmyślać plan B co jeśli nie uda nam się dzisiaj złapać tego stopa gdy podeszła do nas jakaś dziewczyna, która przed chwilą zsiadła z motoru. Ona rzecz jasna nie chciała nas podrzucić, ale powiedziała że tam ktoś jedzie w naszym kierunku. W momencie ożywiliśmy się podeszliśmy do wskazanego człowieka, ale ten odparł że nie jedzie w tą stronę... Z lekka podłamani wracamy na swoje miejsce z tabliczkami. Coś tu jednak nie pasowało, kiedy dziewczyna wracała przedstawiła nam jakichś innych dwóch kolesi którzy zaprosili nas do samochodu. Okazało się że dziewczyna pokazywała nam inny samochód, a jego właściciele byli w kasach. No! Nareszcie się coś ruszyło.
Na tyle się ożywiliśmy że kiedy bokserzy (bo okazało się że to właśnie bokserzy) powiedzieli że jadą do Jicina, myślałem że większość trasy mamy "już" za sobą. W rzeczywistości oczywiście tak nie było i po niedługiej jeździe musieliśmy wysiadać. Oczywiście ożywiliśmy się na tyle że nie zasnęliśmy podczas tej krótkiej jazdy. Bokserzy wysadzili nas na drodze wyjazdowej na Brno (już nie ta sama co na Prage) i tak już trochę ucieszeni zaczęliśmy iść wzdłuż drogi. Stwierdziliśmy że szkoda czasu żeby szukać miejscówy i od tak zaczęliśmy machać i pokazywać tabliczki kiedy mijały nas kolumny samochodów. I tak idąc może trzeci czy czwarty raz tyłem kiedy odwróciliśmy się zobaczyliśmy stojący na poboczu samochód na awaryjnych.
- :o to po nas?
- No raczej!
I już szybszym krokiem doszliśmy do stojącego samochodu. Na wejściu powiedział że podwiezie nas tylko kawałek. Tym razem policjant :) . Opowiadał nam że łapie kieszonkowców w Pradze. Podwiózł nas faktycznie tylko kawałek i znów nic nie pospaliśmy. Jednak skok w jakim przyśpieszyło łapanie przez nas stopów bardzo optymistycznie nas nastawił i właśnie kiedy zaczęliśmy się dzielić wrażeniami pod oświetlonym kawałkiem wioski z ograniczeniem do 40km/h gdzie umyślnie zostawił nas policjant zobaczyliśmy za plecami samochód na awaryjnych. Musiał stać tam już chwilę bo po chwili ktoś krótko zatrąbił. Rzuciliśmy się do niego biegiem i przywitał nas surfer. Tradycyjnie już adam siadł z przodu i rozmawiał z kierowcą po kilkumiesięcznej wprawie w Anglii biegle po angielsku a ja siedziałem z tyłu i słuchałem czasem najwyżej coś dopowiadając. Wciąż jednak nie mogliśmy zasnąć ani na chwilę, bo ożywiliśmy się przez tą falę szybkich stopów. Surfer dowiózł nas do miejscowośc Hradec Karlove. Jeśli spojrzeć na mapę to wciąż mizerny kawałek w porównaniu do tego co nas czekało, doliczając przeprawę przez granicę. Korzystając że znaleźliśmy się przy Lidlu zrobiliśmy małe zakupy a także ubraliśmy się cieplej bo zrobiło się już kompletnie ciemno i zimno. Wychodząc we wskazanym przez surfera kierunku docieramy do stacji na wyjeździe z miasta. Pocieszani pierwszym sukcesem idziemy zastosować podobną taktykę. Po drodze coś przykuwa moją uwagę... "PL" na tirze.
- Dzień dobry jedzie Pan może w stronę Brna?
- O polacy - niestety, spóźniliście się wszystkie TIRy w tamtą stronę już pojechały ja jadę na Liberec.
No nic - stajemy na stacji która jest kompletnie pusta i czekamy. Adam zaczął liczyć samochody które jadą w naszym kierunku a nie zajeżdżają na stacje.
1... 2...
...
...
3...
4,5...
6...
zajechał...
- Powodzenia - pojechał...
7,8...
...
...
<ależ ruch>
9...
10
Idziemy na ulicę!
Ciemno... pewnie prawie nas nie widać. No ale nic stoimy. Samochodów naprawdę mało, no ale liczymy na łut szczęścia. Nagle samochód się zatrzymuje - podchodzimy
- Czesi? Słowacy?
- Polacy!
- Noooo przynajmniej będzie można z kimś normalnie porozmawiać :D
Kzysiek - bo o mówieniu per "pan" nie było mowy jechał właśnie do Wiednia! Do tego od razu obiecał nam że odwiezie nas na konkretną dzielnicę a najlepiej pod sam Gasometer, gdzie miał odbyć się koncert. Więc udało się - zdążymy na koncert. Za dużo emocji żeby iść spać. Niestety. Jadąc rozmawiamy prawie cały czas i już sam nie pamietam czy choć trochę się przespaliśmy. W każdym bądź razie niedużo i początkowa euforia po wysiądnięciu w Wiedniu przerodziła się dość szybko w świadomość, że jesteśmy w środku wielkiego miasta w środku nocy, po dwóch ostatnich nieprzespanych.
Z biegiem czasu uchodziła z nas energia. A wszystko, łącznie ze stacjami metra było pozamykane. Znaleźliśmy Gasometer na mapie, ale dojście do niego wzdłuż torów metra okazało się trudne, ponieważ nie idą one wzdłuż dróg. Pozostało jedynie czekać aż otworzą metro. I był to ciężki i długi czas. Aż byliśmy zdziwieni że Wiedeń śpi tak głębokim snem. Była to widać jakaś spokojniejsza dzielnica. Z nudów poszliśmy jednak szukać Gasometera pieszo. I znaleźliśmy - 4 wielkie okrągłe budynki będące podobno kiedyś zbiornikami na gaz. Wszystko oczywiście pozamykane więc czekamy dalej. Zmarznięci i zmęczeni. Po czasie wydającym się być wiecznością stacja metra zostaje otwarta. Tu jednak się nie zagrzejemy - od razu włączono klimatyzację i wiało tu zimnym powietrzem. Szybko kupiliśmy sobie dobowe bilety i czekaliśmy na nasze metro. Wsiedliśmy - ciepło :3. Zrodził się pomysł a właściwie od razu zaczęliśmy przysypiać, żeby pospać trochę w metrze. I tak jeżdżąc najdłuższą linią z jednej strony Wiednia na drugą przez 3 godziny spaliśmy po 20 minut. Było to już swoistym nawykiem - budziliśmy się, przechodziliśmy przez stację i wsiadaliśmy do powrotnego pociągu. Po tych 3 godzinach mieli otworzyć Gasometer - pojechaliśmy więc po bilety.
- No tickets LMFAO - te słowa zabrzmiały jak wyrok - cała przeprawa na nic. Załamałem się. Już mi było wszystko jedno. Adam powiedział że trzeba się przespać a przed koncertem spróbujemy jeszcze raz - ok...
Pojechaliśmy do centrum i po dość długim czasie znaleźliśmy informację i jakieś schronisko czy hostel. Trwało to długo ponieważ byliśmy na prawdę skrajnie wyczerpani, nie zdolni do sprawnego myślenia. W hostelu, gdzie pokój kosztował oczywiście dużo drożej niż zapewniano nas w informacji musieliśmy poczekać kilka godzin na uprzątnięcie naszego pokoju i dopiero bedziemy mogli się wprowadzić. Wszystko jedno - biorąc przykład z innych ludzi zasnąłem w poczekalni. Potem tylko przerzuciliśmy się do pokoju i tam spaliśmy.
- DST 162.76km
- Czas 09:41
- VAVG 16.81km/h
- VMAX 53.90km/h
- Sprzęt Saphirka
- Aktywność Jazda na rowerze
Z przygodami
Środa, 21 września 2011 · dodano: 02.11.2011 | Komentarze 1
Noc jedna z gorszych. Spałem na jakichś 3 kamieniach i nie było za wygodnie. Rano Jacek (podobno) próbował rozpalić ognisko ale się gaz w zapalniczce skończył. Trzeba było ruszać ostatni raz w drogę. Wczoraj skończył nam się też gaz w butli Jacka więc jedzenie też było na zimno (sałatka chlebowo - keczupowo - kukurydziana fuj :P ). Ledwo ruszyliśmy i zaczęły się podjazdy. I to jakie :o. Chyba najcięższe przez całą wyprawę (albo to wczorajsze zmęczenie). W każdym bądź razie droga do Opavy jest ciężka. No oprócz świetnych zjazdów, gdzie można troche poszaleć :] .
Dojeżdżamy po 16 i wstępujemy do Lidla. Kupuję najtańsze parówy (83% mięsa :O) i bułki i jem z keczupem. Iza dostaje info że za 2 godziny ma pociąg z Raciborza. Nam się tak nie spieszy więc się rozdzielamy (Iza ciśnie sama). My zajeżdżamy na pocztę - wreszcie wysyłam kartki. Potem jeszcze do sklepu po Kozele i inne pamiątki i w drogę. Okazuje się, że za Opavą jest już płasko więc jedziemy szybko póki jasno. Niestety mamy końcówkę września więc ok 19 zaczyna się zciemniać. Parę minut po 19 wjeżdżamy do Rzeczypospolitej Polski. Wrażenie jest nie za dobre - ładna droga od granicy zrobiona chyba na pokaz zaraz się kończy. Do tego miasteczka są zadymione i jakieś ponure. Zajeżdżamy na dworzec w Raciborzu i zaczyna się wielka rozkmina. W końcu staje na tym, że pojedziemy za godzinę do Rybnika pociągiem, z tamtąd do Katowic rowerami i z Katowic o 5:08 TLKiem do Ełku/Wawy. Po drodze jeszcze rodzice wpadli na pomysł, żeby kilka godzin różnicy nie czekać na dworcu w Katowicach (na którym można podobno łatwo dostać po gębie, o czym nawet przestrzegł nas typ w pociągu :P ), a żeby zajechać do koleżanki Adama, do Mikołowa, które było tak czy siak po drodze. No ale trzeba było jeszcze tam dojechać. Kierując się na Katowice wyujeżdżamy z Rybnika i ... masakra x|. Nic nie widać, samochodów sporo, oślepiają nas co chwilę, jeszcze częściej wpadamy na typowe dla polskich dróg wielkie i głębokie dziury (czasem aż dziwię się że Saphirka się tak dzielnie trzyma bez usterek). Jazda jest nieco przerażająca. Po jakimś czasie jednak wjeżdżamy do jednej miejscowości, potem drugiej, trzeciej, drogi są oświetlone a nawierzchnia dużo lepsza. Oznakowania jednak pozostawiają sporo do życzenia i w pewnym momencie już nie wiemy czy dobrze się kierujemy. Zajeżdżamy na stację Crab, gdzie facet tłumaczy nam elegancko drogę do samego Mikołowa (uwzględniając wszystkie skrzyżowania, ronda, mijane stacje benzynowe, nazwy ulic itd :) ). Wbijamy na czteropasmową ekspresówkę, która jest jednak zaskakująco pusca. Jedziemy więc sobie bezwnikowo, a tu z 3 km od Mikołowa zakaz ruchu rowerów :x . No nic jedziemy. Zaraz mamy zjazd na centrum Mikołowa. Bez większych problemów trafiamy też na rynek, gdzie mieliśmy się spotkać z Martyną. Na rynku znajduje się bardzo fajna fontanna, wyglądająca jakby woda rozsadziła brukowany chodnik. Po chwili dostaję telefon z wskazówkami jak do jechać do domu Martyny. Faktycznie jest to bardzo blisko więc już po chwili siedzimy w ciepłym domu przy jajecznicy z grzankami w rękach (mmm) . Po chwili rozmowy i zjedzeniu idziemy na jakieś pół godziny :P spać. Po tym czasi zbieramy się bez zbędnej zwłoki - zgodnie z planem. Martyna rozpisuje nam wcale nie taką prostą drogę do Katowic i na dworzec. Jeszcze raz wielkie DZIĘKI za ten nocleg :) . Dojeżdżamy jednak jakoś strasznie późno (4:40) i zaczyna się robić nerwowo, bo nie widać dworca. Mając niecałe 20 minut do odjazdu znajdujemy w końcu dworzec i zaczynamy szukać bankomatu. A tu jak na złość jakieś wpłatomaty. Kiedy znajdujemy bankomat, już skończyłem transakcję i czekałem na kasę, gdy się zaiwiesił :/ . W końcu udaje się znaleźć następny - wypłacam 200 żeby było szybciej i lecimy pod prąd na dworzec. Potem szybko podziemiami na peron i do pociągu. ZDĄŻYLIŚMY! W pociągu oglądamy zdjęci i szybko zasypiamy. Za Wa-wą, gdy Jacek wysiada, przypinam rower zapinką w wagonie żeby się nei przewrócił. No i nie mogę znaleźć teraz klucza :/ . Chyba w Ełku będzie akcja cięcie linki...
[kuurde tyle zamieszania że właściwie nie ma żadnych zdjęć ;o]
Uff, kombinerkami i brutalną siłą udaje mi się ją przerwać parę km przed Grajewem. Nieźle się patrzył konduktor na mnie, ale jak zaczęłem mu tłumaczyć że zgubiłem klucz powiedział że on chce tylko bilet :D .
No i dojechałem :]
Dzięki wszystkim którzy dotrwali w czytaniu relacji do końca :)
Do następnego :)
No i na dobry koniec FILMIK!
&feature=channel_video_title
- DST 161.28km
- Czas 09:23
- VAVG 17.19km/h
- VMAX 50.10km/h
- Sprzęt Saphirka
- Aktywność Jazda na rowerze
Spina!
Wtorek, 20 września 2011 · dodano: 02.11.2011 | Komentarze 0
... No ale jechać trzeba. Jak się okazało spaliśmy 1,8km od granicy czesko - austriackiej (w linii prostej z kilometr). No i jechaliśmy - dość szybko i równo. Pierwsze 60km aż nas zaskoczyło gdy zatrzymaliśmy się na postój przy Kauflandzie (kupiliśmy skvarkową pomazankę i sos czosnkowy). Po drodze (przez cały dzień) widzimy spore elektrownie solarne. Robią wrażenie, choć dziś raczej dużo prądu nie naprodukują :P . Po tych pierwszych 60km pogoda się ogarnia i nie pada już aż do wieczora (i po wieczorze też nie ;P ). Mamy na drodze kilka bardzo ciężkich podjazdów. Ciężkich głównie z powodu że jesteśmy ciepło poubierani i spoceni więc rozbierać się też nie za bardzo. Zjazdy natomiast zazwyczaj są wiatrem w twarz lub po słabej nawierzchni. Widzimy po drodze fajny, ale jak na mój gust przesadnie odnowiony zamek, który wyglądał bardziej jak hotel :P . W Kromirez wpadamy na ładne stare miasto, kupujemy makaron i ketchup na wieczór i dalej, do Ołomuńca. Tam też spotykamy Polską wycieczkę (Z Lublina chyba). Zajechaliśmy tam już po ciemku i tylko na szybko objechaliśmy stare miasto, tętniące nocnym życiem. 10 km dalej zjeżdżamy na drogę podrzędną, potem na jeszcze podrzędniejszą, by w końcu rozbić się na przeoranym błotnistym polu -.-
- DST 83.36km
- Czas 04:52
- VAVG 17.13km/h
- VMAX 48.30km/h
- Sprzęt Saphirka
- Aktywność Jazda na rowerze
86 centów dla tego pana!
Poniedziałek, 19 września 2011 · dodano: 02.11.2011 | Komentarze 0
Trochę kropiło więc średnio szybko się zebraliśmy. Czem prędzej do sklepu bo już umierałem z głodu. Znaleźliśmy po drodze supermarket Hofer (w Polsce Aldi) gdzie kupiliśmy brakujące zapasy. Centy znów pozytywnie nas zaskoczyły. 20 Euro już nie było potrzeby rozmieniać. Z garści drobniaków swoich i Jacka nazbierałem 87 centów i poszedłem je wydać (no żeby nie nosić). Kupiłem 2 kilo bananów (po 39 centów) i idę do kasy. A tam naspeedowana kasjerka policzyła moje banany razem z zakupami za jakieś 150 Euro gościa przede mną (zapłacił i nawet nie zauważył). No to mówię, że te banany to moje, a kasjerka żebym panu zapłacił. No i dostał garść żużlu :P . Śmieli się z tego z kolegą chyba jeszcze dłużej od nas :) . Najedzeni możemy jechać dalej. Nie dość że wiatr masakralny to jedziemy przez najbardziej wietrzne tereny (wstawiane są tu prądotwórcze wiatraki. Podjazdy jedne z najcięższych z drogi bo niby zimno, więc w kurtkach jedziemy, a na podjazdach grzejemy się strasznie. Potem teren się już wypłaszcza. Znajdujemy kopę ziemniaków przty drodze (bierzemy z 5) i zatrzymujemy się przy kiblu. Z zewnątrz wygląda jak zwykła buda a tu fajnie wyposarzony, ze światłem, podpięty pod rury i w ogóle.
Jechaliśmy dalej i co raz zatrzymywaliśmy się pod drzewami bo padał nieprzyjemny deszcz. Jadąc widzimy sporo zwierzyny biegającej na polach i przez ulicę - sarny kuropatwy itp :) . Około 19 znaleźliśmy miejsce na nocleg bo zanosiło się na burzę. I właśnie kiedy wyciągnęliśmy i rozłożyliśmy sypialnię lunęło jak z cerbera! Wiatr miotał namiotem jak szatan więc jak najszybciej rozstawiliśmy go i wleźliśmy do środka. Mokro - sakwy mokre, podłoga mokra, karimaty mokre. Dodatkowo mokry też śpiwór z otwartej sakwy :( . Wypijamy austriackie pivko i się kładziemy. Namiot trochę przecieka (źle rozbity). Budzę się cały w śpiworze, a kaptur od śpiwora mokry. Siąpi dalej deszcz, a do Polski 2 dni i 320km. Będzie ciężko...
- DST 125.27km
- Czas 07:51
- VAVG 15.96km/h
- VMAX 36.80km/h
- Sprzęt Saphirka
- Aktywność Jazda na rowerze
Budki telefoniczne
Niedziela, 18 września 2011 · dodano: 24.10.2011 | Komentarze 0
Jadąc dalej Donauradwegiem natrafiamy na piękne posągi. Przedstawiają scenę oświadczyn, w której oprócz pary biorą udział rycerze w różnym uzbrojeniu. Wykonane są z dbałością o najmniejsze szczegóły i robią mega wrażenie.
od strony miasta Tulln efekt dopełnia jeszcze kaskadowa fontanna. Przy posągach gubimy Izę :P .
Po zwiedzeniu miejskiego rynku idziemy na Pizzę (6Euro), bardzo dobra, no nie najedliśmy się, ale na wyprawie mamy apetyt do potęgi 3 x| . Czekając na pizzę zaszedłem do info turystycznego więc jedziemy zobaczyć pozostałe atrakcje z miasta : fontannę z jakichś archaicznych kamieni (niby 30 milionów lat miały jak dobrze zrozumiałem), rondo z syrenką, kościół do którego też wchodzę się pomodlić (dziś niedziela). Po wyjściu z kościoła dodzwania się do nas Iza i dowiadujemy się że jest 10km z przodu. Doganiamy ją i zbliżamy się coraz bardziej do Wiednia. Po drodze ścigamy się z promem płynącym z prądem i ledwo ledwo, ale wygrywamy :) .
W ogóle Dunaj tutaj przypomina już bardziej jezioro. na brzegu gdzieniegdzie plażują ludzie, po Dunaju pływają motorówki, nawet jacht. Co raz mijamy przystanie dla motorówek. Czasem gdzieś przy brzegu kołyszą się zakotwiczone łódki z opalającymi się austriakami :D . Z takimi widokami docieramy do Wiednia. Cały czas Donauradwegiem wbijamy się do tego wielkiego miasta. Miasta całego w graffiti. Gdzie się nie obejrzałem było pomazane, ale zazwyczaj ładnie i z sensem ;) . Zatrzymujemy się przy barze, gdzie Jacek kupuje (1,90E ; o ) kanapkę z szynką. Nagle słyszymy, że ktoś gada po polsku. Sakwiarze. No to my do nich:
- Dzień dobry!
- <śmiech> dzień dobry. A wy skąd?
- Z Polski :D (jakoś się nasunęło z jakiejś polskiej komedii :D )
- <znowu śmiech ? > No pewnie że z Polski
No i powiedzieliśmy, że z Jeleniej, nie dowiedzieliśmy się tylko skąd oni, bo pojechali :P . Po chwili dalszej jazdy wzdłuż Dunaju (mijamy fajne klatki z boiskami do nogi i kosza) wyjeżdżamy w końcu na górę do miasta i od razu natrafiamy na O-GRO-MNY kościół. Kawałek dalej grupa tancerzy robi dobre show, które aż do końca oglądamy. Kawałek dalej gra jakaś kapela, jeszcze dalej akordeonista (w kółko) "nad pięknym modrym Dunajem". Wszędzie pełno ludzi, Iza kupuje jakieś czekoladki u Mozarta i ruszamy dalej. Zaczynają się wielkie pałace i rzeźby. Mimo, że były tak ogromne i naprawdę ładne jakoś nie zrobiły na mnie jakiegoś wielkiego wrażenia. Dopiero inny, z rzeźbami przed wejściem, wjazdami po bokach i rzędami kolumn sprawił że osłupiałem. W parkach, na murkach pod pałacami pełno ludzi leży, sz książkami, bez, śpią odpoczywają... :] Akurat trafiamy tysz na weselną sesję zdjęciową na schodach pod jednym z pałaców. Ściemnia się więc trzeba wyjeżdżać.
Z pomocą GPSa obieramy drogę na mosty przez kilka odnóg Dunaju. Na największym oprócz straszliwej wichury, która zaczęła się jeszcze w mieście, łapie nas ulewa. Zajeżdżamy więc na przystanek tramwajowy, a że deszcz wygląda na przelotny robimy tam sobie tradycyjnie makaron z cebulą i keczupem ^^. Nie wiem na co ludzie śmieszniej patrzyli - na gotowanie na przystanku, czy na to jak jedliśmy z Jackiem w budkach telefonicznych :D (tam najmniej wiało) Po zjedzeniu wyjeżdżamy z Wiednia. Wyjeżdżamy z Wiednia. Wyjeżdżamy... wyjeżdżamy... wyjeżdżamy... czasem po jezdni, czasem chodnikiem, czasem po ścieżkach rowerowych, których jest tutaj też pełno. W końcu miasto się kończy i trafiamy na naszą EuroVelo 9-tkę. Jedziem szukać noclegu. Wieje tak, że nie sposób prosto jechać (centralnie z lewej strony). Zatrzymujemy się przy "ambonie" leśniczego, ale po wejściu i zobaczeniu jakie to małe, syf i pająki stwierdzamy że jedziemy dalej. Tam znajdujemy jakąś strasznie nieurodzajną polanę usianą kamieniami, no ale osłoniętą od ludzkich spojrzeń i wiatru więc idziemy spać.
NA GŁODNEGO :(
A wieczorem z drzew wyleciały jeszcze 3 kuropatwy brzmiące jak jakiś helikopter :D
- DST 74.66km
- Czas 04:47
- VAVG 15.61km/h
- VMAX 43.60km/h
- Sprzęt Saphirka
- Aktywność Jazda na rowerze
Das Konzert
Sobota, 17 września 2011 · dodano: 14.10.2011 | Komentarze 0
Wyspaliśmy się i wyjechaliśmy bardzo leniwie. Noc jedna z fajniejszych, jedyna wada, że na boku raczej nie dało się spać :( . Wyjechaliśmy po 11 a już po 14km w Ybbs dłuższy postój bo w WC znaleźliśmy gniazdka i ładujemy aparaty i mp3. Z Ybbs Iza wyjechała wcześniej, a my (kręcąc kolejne filmiki) ją goniliśmy.
Raz zatrzymaliśmy się nagrywać bardzo długie graffiti przedstawiające Dunaj i symbolicznie pobliskie miasta przybrzeżne. Tam połknął nas peleton ok. 50 osób w białych koszulkach. Trochę bez większego zastanowienia jechaliśmy z nimi i zjechaliśmy z Donauradwegu xD . Szczęśliwie jeden pan to zauważył i spytał dokąd jedziemy. Potem łamaną angielszczyzną wytłumaczył nam drogę z powrotem na naszą ścieżkę. Kawałek drogi dalej (już na naszej drodze rowerowej) stanęliśmy przy tablicach informacyjnych, a jakaś babcia na ławce (jak jakaś zjawa normalnie) pokazała nam skrót do miasta. No akcja jak z filmu :) . Skorzystaliśmy ze skrótu i faktycznie po chwili byliśmy w Melk, gdzie na wzgórzu stał wielki pałac. Zatrzymujemy się tam by do Izy zadzwonić, a tu przyjeżdża Iza :P . Stajemy chwilę na jedzenie (skończyliśmy chleby a jutro niedziela :/ ) i jedziemy dalej.
Trafiamy na bardzo fajny zamek na skale, który oglądamy z kamienistego wybrzeża (które znajduje się pod wodą gdy Dunaj ma wyższy poziom). Tam też prawie zostawiłem bidon, bo wśród białych kamieni nie wyróżniał się wcale. W każdym bądź razie bardzo fajne i klimatyczne miejsce. 10km dalej widzieliśmy wysoko kawałek ruin. Szkoda że nie mieliśmy czasu by tam wjechać. Widok na pewno byłby niesamowity.
Kontynuujemy dalej jazdę naddunajską ścieżką lecz fragment jest zamknięty i po strzałkach (w kształcie strzałki) jedziemy objazdem przez małe miasteczko. Jedziemy tak wąskimi uliczkami, kiedy trafiamy na rzędy ustawionych krzeseł. Naprzeciw nich natomiast zbiera się orkiestra. Wszyscy w ludowych strojach. Stajemy z Jackiem przyglądając się temu i oczekując na Izę która tym razem została trochę z tyłu. A tu jedna z uśmiechniętych pań, które soją na wejściach na plac proponuje nam klina jakiejś brzoskwiniówki. Aż ciężko odmówić no ale jakoś przeboleliśmy. Pytam się kiedy zaczyna się koncert - za 20 minut. Dostajemy też program. Kiedy dołącza Iza pani ponawia swój atak tym razem już z polanym kieliszkiem. Wypijam ja, wypija Jacek - no nic, zostajemy xD . Bardzo dobry trunek, zagrzał nas trochę. Facet podszedł śmiejąc się "Fire water, fire water" (chyba skojarzył polaków :D ) . No i zaczyna się koncert. Dziewczyny grające na fletach i klarnetach uśmiechają się do nas. Na perkusji grają młode chłopaki, na tubach trąbkach i innych takich dorośli mężczyźni i kobiety, wszyscy w klimatycznych strojach. Jest także dyrygent. Do tego wszystkiego grają naprawdę dobrze i kilka super kawałków. Koncert (chyba po 3 bisach) niestety się kończy i już po ciemku trzeba ruszać dalej. Po drodze Iza ogołaca pół winiarni z winogron :P . Znajdujemy nocleg na jakiejś rybackiej miejscówce (właśnie przyjechali kiedy to piszę w niedzielę rano), ale przywitali nas i nie mają nic naprzeciwko.